Karaiby
- GreenHornet
- Posty: 141
- Rejestracja: wt sie 25, 2020 9:41 am
Re: Karaiby
Solomon Airlines laduja nawet na Henderson Field na Guadalcanalu
Re: Karaiby
Honiara to wiocha przy Henderson własnie zdaje się...
Re: Karaiby
Byłem na Wyspach Solomona podczas rejsu dookoła świata, byłem też w Honiarze i widziałem Czerwoną Plażę. Pamiętam, że gdy powiedziano mi czemu nosi taką właśnie nazwę, byłem wstrząśnięta - dla trzynastoletniego dziecka to jest duża rzecz. Jednak same wyspy to coś naprawdę niesamowitego - niewiele już pozostało tak urodziwych skrawków na naszej planecie, a już na pewno niewiele jest ludzi tak miłych, sympatycznych i pogodnych, jak mieszkańcy Solomon Islands.
Z tymi wyspami wiąże się również moja wielka przygoda z rafą koralową i Robinsonem Crusoe w tle. Otóż statek nie mógł od razu wejść do głównego portu przyległego do Honiary, tylko ze względu na jakiś problem zmuszeni byliśmy przeczekać w maleńkim porciku o równie egzotycznej nazwie "Yandina". Okazało się to być po prostu kawałkiem kei przy jednej z wysepek, tak malutkim w dodatku, że nie dało się nawet opuścić normalnego trapu. Nieliczni chętni (w tym oczywiście ja) udali się na zwiedzanie po sztormtrapie (czyli po zwykłej sznurowej drabince opuszczonej wzdłuż burty, co - zapewniam - nie należy do najdogodniejszych form opuszczania dużego statku handlowego). Yandina okazała się być nieomal dzika, z jedną wioseczką pełną tubylców zajmujących się jak jeden mąż wyrobem rzeźb do sklepu z pamiątkami w Honiarze (bo i prawdę powiedziawszy niewiele więcej można było tam robić, zwykły busz i nic więcej), które to rzeźby oczywiście ochoczo kupowaliśmy. Nie o tym jednak chciałem - z braku innych rozrywek postanowiliśmy z moim ojcem i jeszcze kilkoma członkami załogi urządzić sobie wycieczkę szalupą - w pobliżu była druga wysepka, już zupełnie mikroskopijna, i w dodatku wyglądała na bezludną. Zabraliśmy maski i rurki oraz prowiant w postaci kilku soczków i ruszyliśmy. Nurkować nam się odechciało momentalnie po oddaleniu się od statku o zaledwie kilkaset metrów i wyjrzeniu przez burtę motorówki - ostre rafy zaczynały się tuż pod dnem i wyglądały wyjątkowo mało zachęcająco. Po przepłynięciu zaś kolejnych kilkuset metrów dotarł do nas cały bezmiar naszej głupoty. Byliśmy w tropikach nieomal w samo południe, pod otwartym niebem i na wodzie... Na wpół żywi dotarliśmy na ową bezludną wyspę, na szczęście faktycznie niezbyt odległą i marynarze wszyscy jak leci, bez jednego słowa, rzucili się na kokosy leżące na plaży. W szalupie była mała siekierka, rozłupywali te kokosy ową siekierką i wszyscy piliśmy kokosowe mleko - świństwo rzadkiej klasy to jest, ale wtedy smakowało jak ambrozja, bo po zabranych ze statku soczkach nie było już dawno śladu ni popiołu. Jakoś nikt nie palił się do odkrywczych wypraw w głąb tej wyspy i wróciliśmy jak niepyszni i w dodatku ledwo dychający, czym prędzej na statek. Później na każdą propozycję przejażdżki szalupą reagowałem agresywnie
Z tymi wyspami wiąże się również moja wielka przygoda z rafą koralową i Robinsonem Crusoe w tle. Otóż statek nie mógł od razu wejść do głównego portu przyległego do Honiary, tylko ze względu na jakiś problem zmuszeni byliśmy przeczekać w maleńkim porciku o równie egzotycznej nazwie "Yandina". Okazało się to być po prostu kawałkiem kei przy jednej z wysepek, tak malutkim w dodatku, że nie dało się nawet opuścić normalnego trapu. Nieliczni chętni (w tym oczywiście ja) udali się na zwiedzanie po sztormtrapie (czyli po zwykłej sznurowej drabince opuszczonej wzdłuż burty, co - zapewniam - nie należy do najdogodniejszych form opuszczania dużego statku handlowego). Yandina okazała się być nieomal dzika, z jedną wioseczką pełną tubylców zajmujących się jak jeden mąż wyrobem rzeźb do sklepu z pamiątkami w Honiarze (bo i prawdę powiedziawszy niewiele więcej można było tam robić, zwykły busz i nic więcej), które to rzeźby oczywiście ochoczo kupowaliśmy. Nie o tym jednak chciałem - z braku innych rozrywek postanowiliśmy z moim ojcem i jeszcze kilkoma członkami załogi urządzić sobie wycieczkę szalupą - w pobliżu była druga wysepka, już zupełnie mikroskopijna, i w dodatku wyglądała na bezludną. Zabraliśmy maski i rurki oraz prowiant w postaci kilku soczków i ruszyliśmy. Nurkować nam się odechciało momentalnie po oddaleniu się od statku o zaledwie kilkaset metrów i wyjrzeniu przez burtę motorówki - ostre rafy zaczynały się tuż pod dnem i wyglądały wyjątkowo mało zachęcająco. Po przepłynięciu zaś kolejnych kilkuset metrów dotarł do nas cały bezmiar naszej głupoty. Byliśmy w tropikach nieomal w samo południe, pod otwartym niebem i na wodzie... Na wpół żywi dotarliśmy na ową bezludną wyspę, na szczęście faktycznie niezbyt odległą i marynarze wszyscy jak leci, bez jednego słowa, rzucili się na kokosy leżące na plaży. W szalupie była mała siekierka, rozłupywali te kokosy ową siekierką i wszyscy piliśmy kokosowe mleko - świństwo rzadkiej klasy to jest, ale wtedy smakowało jak ambrozja, bo po zabranych ze statku soczkach nie było już dawno śladu ni popiołu. Jakoś nikt nie palił się do odkrywczych wypraw w głąb tej wyspy i wróciliśmy jak niepyszni i w dodatku ledwo dychający, czym prędzej na statek. Później na każdą propozycję przejażdżki szalupą reagowałem agresywnie